Londyn nocą, imprezy w Soho, ikoniczna moda lat 60-tych, boska muzyka i hipnotyzująca Anya Taylor-Joy. Ehhh... zmarnować taki potencjał..!
Ten film jest jak kolorowa wydmuszka: na zewnątrz drży elektrycznie, tętni neonowym blaskiem, jednak jest pusty w środku. Brakuje tu iskry, duszy, grozy, inspiracji.
Cudownie jest zobaczyć kreacje Diany Rigg i Terence'a Stamp'a. Z całą pewnością oniryczna i zmysłowa Anya Taylor-Joy w roli Sandie pasuje do tego gwiazdorskiego duetu, więcej nawet: jej postać prowadzi całą historię i tylko dzięki niej dotrwałem do końca (tzw. "zagadkę" rozwiązałem niestety mniej więcej w połowie). Postać Eloise jest irytująca, nudna i niewiarygodna (biedna Thomasin McKenzie!), z resztą nie tylko ona, bo babunia i John również zasługują na statuetki "Idiotycznie Infantylna/-y". Szkoda, to mógł być świetny designerski projekt do którego się wraca, a wyszło jak w wiejskim kościółku: kolorowo, kiczowato i płasko fabularnie i brakuje tylko złotego aniołka z gołą dupką.