Po dwóch różnych sequelach przyszła pora na prequel, a mianowicie na powstały w 2004 roku „Egzorcysta: Początek”. Co łączy film ten z oryginalnym „Egzorcystą”? Ojciec Merrin oraz jego historia na długo przed wydarzeniami z pierwszej części.
Lankester Merrin porzucił powołanie i rozpoczął pracę archeologa. Przyłącza się do badań prowadzonych w Afryce – odkryto tam kościół, który co dziwne: datowany jest na wieki przed tym, jak chrześcijaństwo w ogóle zawitało do tego rejonu świata. Były ksiądz rozpoczyna badania, a wokół wykopalisk dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy. Ktoś miota się niczym epileptyk, hieny atakują dziecko, a wnętrze wiekowej budowli okazuje się być sprofanowane. Okoliczni mieszkańcy coraz bardziej się niepokoją, chrześcijańskie zwyczaje ścierają się z lokalnymi wierzeniami – i to wszystko na oczach Lankestera Merrina. Śledztwo archeologiczne prowadzi go w coraz to bardziej nieznane rejony, gdy zdarzenia przybierają iście diabelski obrót. Wkrótce musi skonfrontować swoją niewiarę z zagrzebanym w ziemi demonem, jedynie on może uratować tych, którzy sami nie są w stanie się obronić.
Nie miałam żadnych oczekiwań, gdy sięgałam po tę opowieść i naprawdę pozytywnie mnie ona zaskoczyła. Często prequele popadają niemal w obłęd, usiłując nawiązywać do znanych już widzom odsłon. Tutaj jedynymi łącznikami są postaci Ojca Merrina oraz samego Pazuzu (który swoją drogą nie ma aż tak wiele czasu ekranowego), a cały film przedstawia zupełnie inną historię. Główne wątki są ciekawe, podróże w poszukiwaniu prawdy intrygują, feeria postaci utrzymuje zaangażowanie widza. Wykorzystano przy tym dobre pomysły na przebłyski diabelskiej działalności – niektóre naprawdę robią piorunujące wrażenie. Udanie przemawia z ekranu również wątek historii, która zatacza koło. Poboczne wątki bohaterów prezentują się w różny sposób, część wypada całkiem nieźle, inne zwyczajnie nudzą, wydając się lekko niepotrzebne. Doceniam za to przedstawienie niektórych tubylczych obrzędów, nawet jeśli nie wiem, ile rzetelności jest tak naprawdę w ich przedstawieniu – ogląda się je nie mniej ciekawie.
Efekty specjalne mają się różnie – te bardziej „statyczne” miejscami oszałamiają, za to „ruchome”… szkoda wspominać, niektóre wyglądają maksymalnie kiczowato. Charakteryzacja opętanych przez Pazuzu przypomina bardzo te dotychczas znane, nie ma tu więc szczególnych zaskoczeń. W sposób udany wypada muzyka, która ładnie buduje klimat. Mówiąc o scenografii: wiele tu naprawdę atrakcyjnych lokacji, a sam sprofanowany kościół ma się tutaj znakomicie. Dość wiele pozytywnych zaskoczeń aktorsko, a pojawia się tu nawet drobny polski akcent – w jednej z głównych ról występuje Izabella Scorupco (tutaj jako lekarka Sarah). Oprócz tego Lankester Merrin zaprezentowany zostaje przez Stellana Skarsgårda i wyśmienicie sprawdza się w tej roli ex-księdza-archeologa. Przerażające wrażenie robi za to Alan Ford wcielający się w Jeffriesa i nie wiem czy nie spełnia on się miejscami w roli czarnego charakteru lepiej niż sam Pazuzu.
„Egzorcysta: Początek” to niezwykle udany prequel, który broni się również jako samodzielny film. Może nie jest szczególnie wydumany i nie prezentuje niczego nadzwyczajnego, co nie pojawiło się do tej pory w gatunku, ale ogląda się go z przyjemnością. Osobiście naprawdę mi się spodobał i zyskuje on jednocześnie ocenę 7/10.
Dla mnie ta cześć jest lepsza od trójki choć niewiele. Obejrzałem ze względu na naszą Izabele ale gdyby nie to to wątpię bym się za ten film brał.